Oczywiście zaczęło się zgodnie z tradycją..., czyli nic, co zostało zaplanowane się nie sprawdziło. Obudził nas spanikowany Didi, który biegał od drzwi do drzwi mówiąc, że auto już czeka... Była 6 rano, a wyjazd mieliśmy mieć o 7. Nie udało się wziąć prysznica, tylko kilka ruchów szczoteczką, końcowe pakowanie i start w gęste i ciepłe powietrze Margarity. Śniadanie?? Pozostało we wspomnieniach... W Porlamar na lotnisku zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia bagaży. Ładnie opakowane, tylko 25 BF. Być może widzimy je po raz ostatni. Lot do "Caraca", jak mawiają tubylcy, szybki i przyjemny naznaczony drzemką. W Caraca mieliśmy sporo czasu. Plan - zwiedzanie miasta, a przede wszystkim przejazd kolejką linową. Wszystko na niezłym ryzyku: po pierwsze odległości spore, mnóstwo korków, czasu niby dużo, a jednak mało ok. 6h i bez liku zagrożeń. Caraca jest 2 w świecie najniebezpieczniejszym miastem. Rocznie ginie ok. 25 tys. ludzi. Rozstaliśmy się z naszymi współtowarzyszami, banitami, którzy wracali Iberią i ruszyliśmy nadać bagaże w Lufthansie... Niestety trochę to trwało, co niewątpliwie oddalało wizje wycieczki do Caraca (być może na szczęście). Jeszcze udaliśmy się do biura Lufthansy, by dowiedzieć się, jak odzyskać odszkodowanie od zaginionych bagaży. Trwało to długo, szczególnie, że Lufthansa odesłała nas do Avianci - linii lotniczej, która lecieliśmy z Bogoty do Caraca. Już było pewne. Caraca nie zobaczymy. Jeszcze tylko mały posiłek. Pizza i talerzyk kurczaka... Gorączkowe wydanie reszty Bolivarów... Próba przewiezienia rumu, który nawet nie został skasowany, bo sprzedawczyni zajrzała do paszportu i okazało się, że do Europy nie wolno.... Podatki... O 16. 40 startujemy do Frankfurtu... Uff, będzie można odpocząć, zjeść coś i się napić. W końcu to tylko 10 godzin.