Tak wlasnie nazywa sie ekologe, w ktorym mieszkamy. Jest chwila, by nieco wiecej napisac o naszej wyprawie. Jestesmy w osemke - Jerzy, Tadeusz, Miki, Wski, Stachu, Leszek, Daniel i ja. Zdjecia beda wkrotce, to nas sobie zobaczycie. Aha, nie zwracajcie uwagi na pisownie, bo nie ma tutaj polskich znakow diakrytycznych. Dotarlismy juz do drugiego punktu naszej wyprawy. Delte Orinoco juz mamy poza soba. Chyba na szczescie. Rzeka brudna jak Ganges, potezna z wieloma odnogami i skomploikowana siecia wodnych drog. Nie ma szans, by trafic do miejsca, w ktorym byles. Wszyatko do siebie podobne jak diabli. Predkosc na lodce imponujaca pomimo obciazenia, no i ten wiatr i slonce.... Miejscoa ludnosc zyje przy rzece w z reguly slomianych chatach bez scian lub murowanych, malowanych na jarmarczny roz i blekit. Zycie plynie od wschodu i zachodu slonca. Podloga jest klepiskiem, lozka to hamaki, a potrawy przygotowuje sie w obejciu, tuz przy rzece. Ogolnie bajzel, ktory mozecie widziec u Cejrowskiego. No oczywiscie gdzienigdzie sa telewizory i nawet anteny satelitarne. Manana, manana... w taki tempie plynie zycie w wielu wioskach, ktore odwiedzilismy. Dzieci pilnuja dzieci, a dorosli... manana... generalnie nic nie robia, przynajmniej nie robili, kiedysmy ich odwiedzali. Nic nie wskazywalo, b ysmy ich oderwali od jakiegos zajecia. Oboz w dzungli spory, mnostwo chalup i sciezek na palach... Po kilku dniach idzie oszalec... nie ma ziemi... Nigdzie, cala dxungla stoi w wodzie... Owszem mieszkancy stawiaja swe domy na ladzie, tuz przed najdziksza dxungla, obok rzeki, a my, nie przymierzajac, jak malpy.. tylko po tych deskach i lodziach, deskach i lodziach... Bo na drzewa sie nie dalo. Mnostwo robactwa... woda w kranach podejrzanie zolta jak Orinoco, wiec 2 dni bez mycia czegokolwiek.. Deszcz nas ocalil i pozwolil na mala oblucja. A teraz Puerto Ordaz.. miasteczko turystyczne.... ufff.. typowa Ameryka Poudniowa.... ale o tym pozniej...