Dzisiaj powitalo nas tradycyjne wenezuelskie sniadanie. 2 placki kukurydziane, okragle, smazone na glebokim oleju, jajecznica z papryka i cebula na ¨"twardo" oraz kozi ser... Ciezkie... szczegolnie te placki, ktore rozcina sie wkladajac wewnatrz jajecznice i ser... Po sniadaniu ruszylismy w trase z Danielem, ktory okazuje sie, ma 32 lata, a nie wyglada i swietnie zachowuje sie w trudnych warunkach crossowych. Dzisiaj trekking dobrej jakosci... Jak tylko sie dalo podjechalismy najblizej tepui znajdujacej sie Santa Elena, jakies 2 godziny jazdy samochodem, nastepnie udalismy sie na szczyt, ok. 1,5 h wspinaczki. Oczywiscie przyodziani w buty trekkingowe, za wyjatkiem Stasia, ktory wybral obuwie lepsze, zdecydowanie lzejsze i przewiewne, sandaly ogrodowe a´la Tesco. Dotarli jednak wszyscy, pomimo stromizmy i kasajacych muszek puri-puri i syczacych w trawach wezy. Widok przepiekny. Poczatek Amazonii. Jeden delikwent spadl byl nawet kiedys, nazywal sie Jose Lopez. Jest tam jego pomnik z polyskliwa tablica pamiatkowa. Spadl, bo oczywisie robil zdjecia sierota i nieco sie wychylil... Fakt... martwilismy sie o siebie, szczegolnie o Tadeusza, ktorego w koncu puscila zlosliwa, uporczywa diarea, a ktory wrecz wykladal sie na skalach, by moc jak najdalej siegnac wzrokiem i aparatem... Szczesliwie wrocilismy do jeepa i zmeczeni pojechalismy na posilek do pobliskiej wioski. Dzisiaj ponownie tradycyne jadlo. Zupa miesna... wygladala okropnie, a smakowala jak rozrzedzona zupa gulaszowa oraz machiatos, czyli dwa wolowe steki z ryzem i salatka ziemniaczano-cebulowo-marchwiowo-kuurydziana z domieszka bialej kapusty, do tego fasola - czarna. Po posilku w piekacym skwarze, ktory towarzyszyl nam od poczatku dnia udalismy sie na tzw. oczko wodne Esmeralda, by nieco splukac z siebie nadmiar soli. Ukryte w ciemnym lesie, dosc zimne, ale urocze miejsce, rzadko kto odwiedza. Fakt, przed wejsciem dwoje artstow sprzedawalo jakies ludowe wisiorki, ktorymi zachwycali sie Daniel i Tadeusz, bo wytwarzal je recznie jakis indianin na naszych oczach. Zwykle naciagactwo, ale co tam... w koncu wisior z Wenezueli... No i drogi. W drodze powrotnej zahaczylismy jeszcze o Santo Catedral, gdzie najwieksza atrakcja byl upadek Daniela z glazu na glaz. Szedl swawolnie w japonkach, jak przystalo na jappnskiego turyste. Nic sie nie stalo, rana wyglada calkiem dobrze, pomimo ze mieso wyszlo na wierzch i musielismy noge zwiazac liscmi paproci z regionu Bolivar... Daniel, nasz przewodnik, powiedzial, ze szybko wroci do zdrowia. Wyprawa trudna, meczaca i dluga. Wrocilismy zmeczeni i bardzo pozno... A teraz spis dolegliwosci medycznych: Tadeusz, lat ok. wiecej niz my - uporczywa biegunka spowodowana utrata bagazu, oczywiscie Daniel - kontuzja nogi, dwukrotna, najpierw zerwal paznokcia, a dzisiaj obrzydliwie rozerwal noge, Majki - zdrowy, choc brodaty, Stasiu - wyszedl z ciezkiej sytuacji wewnetrzej (martwil sie o to jak zniesiec podroz autobusem nocnym, klimatyzowanym, poniewaz obawial sie goraca), Leszek - pozyczyl koszulke od Jerzego i dostal wysypki z rumieniem plackowatym w okolicach lewej nerki, ktora pobolewala go po wczorajszej jezdzie jeepem po bezdrozach, Waski - utracil swa twarz i meskosc, po pierwsze opalil nos, ktory przypomina czesc ciala hinduskiego czlowieka-drzewo, a takze zgolil brode, co zabralo mu 60% meskosci, Jerzy - o dziwo nic mu nie jest, zdrowy, moze dlatego ze jako jedyny posiada bagaz, duzo je, czesto pije cerveze. Aha... stracil wzrok, ale cudowne ozdrowienie nastapilo po zakupie szkiel kontaktowych. Wzrok lezy na dnie jednego z wodospadow... I jeszcze ja - jak dotychczas nie cierpie na zadne dolegliwosci, oszczedzam sie, dbam o watrobe i zoladek chlodzac sie guarrana i czasami cervaza.